Przysłuchiwałem się dyskusji pod intrygującym, choć nieco enigmatycznym tytułem „Miejskie polityki uwagi”. Z grubsza rzecz biorąc chodziło o to, że w miastach (ale też na wsiach, bo przez Internet) w sposób rabunkowy eksploatowany jest zasób, który stanowi niby naszą własność, ale jest nam systematycznie kradziony. Tym zasobem jest uwaga.
Uwaga została porównana do surowca wydobywanego z ziemi, do naturalnego bogactwa podlegającego przemysłowej eksploatacji przez cyfrowy przemysł wydobywczy – takiego górnictwa zakładającego kopalnie w naszych głowach. Ten cyfrowy przemysł wydobywczy to wspomagane przez specjalistów z dziedziny psychologii internetowe korporacje, które walczą o nasz czas. Cel jest prosty: przywiązać nas do ekranów, by sprzedać jak najwięcej reklam. W przerwach, przed, po, w trakcie, w tle jakiejś tam treści, która ma mniejsze znaczenie. Jest tylko wabikiem. Dopaminowym cukiereczkiem.
Oczywiście ma to opłakane skutki: dzieci uzależniają się od telefonów w coraz młodszym wieku, ludzie mają problemy z koncentracją, łatwo ulegają manipulacji, ważne sprawy giną w natłoku bezwartościowych treści, demokracja zamiera. Coraz dłużej gapimy się w ekraniki, a jednocześnie coraz krócej zajmuje nas jakaś treść. Przeskakujemy, szukając wciąż nowych bodźców. A gdy ktoś już odłoży telefon czy wyłączy komputer, dostaje po oczach ekranami rozstawionymi w mieście – na przystankach, w tramwajach, w sklepach coś nam się ciągle wyświetla. Zakazać? Ograniczyć? Uregulować? Dyrektywą unijną uderzyć czy społecznymi akcjami edukować przeciw?
Paneliści coś tam mówili, ale nie mogłem skupić uwagi. Z trzech co najmniej powodów. Po pierwsze, za ścianą trwała inna sesja i głos niewyraźny innego panelisty do mnie dochodził. Na wszystkich kongresach czy festiwalach program musi być bogaty, musi dziać się dużo. Nawet na konferencji o przebodźcowaniu. Po drugie, ciągle ktoś wchodził i wychodził. Po części wynikało to z omówionego powyżej bogactwa oferty – ludzie krążyli po tych wszystkich salach i bufetach jak po Internecie. A mówiąc bardziej dosadnie: snuli się jak smród po gaciach. Pan fotograf trzy razy wpadał, by zrobić zdjęcie przemawiającym. Zapewne organizatorzy wrzucali to od razu do swoich mediów społecznościowych. „Na naszym profilu świeżutka relacja z dyskusji o szkodliwości Internetu”. Po trzecie wreszcie, słuchacze siedzący na sali mieli włączone telefony i coś tam do kogoś pisali albo przeglądali notatki, zdjęcia robili, dane sprawdzali, w szachy online grali z uczestnikami innych konferencji na drugim końcu świata.
Chciałem zabrać głos i o tym wszystkim opowiedzieć. Zwrócić chciałem uwagę, że nie tylko złe korporacje kradną psychologicznymi dark patterns naszą uwagę, że my ją sobie kradniemy nawzajem. Kradniemy mimochodem, nic z tego nie mając. Gdy ktoś korzysta z telefonu (nawet z wyłączonym głosem), to mnie rozprasza (skupiając moją uwagę) – światło ekranu pojawiające się w polu widzenia przyciąga wzrok. Otwierane drzwi chyba na mocy jakiegoś atawizmu każą mi się odwrócić. Podobnie głosy zza ściany wzywają za ścianę, przez co nie jesteśmy już tu i teraz.
Tam i wtedy chciałem przemówić i nawet mikrofon do ręki wziąłem, ale zabrakło czasu. Prowadząca bowiem za każdym razem mówiła goście i gościnie, dyskutanci i dyskutantki, eksperci i ekspertki. To wydłużało każdą jej wypowiedź, a i pytani specjaliści w ramach narzuconej konwencji musieli gadać w ten sam sposób. Pozostaje mi zatem jedynie napisanie tego felieton i nadzieja, że nie odciągnie on państwa uwagi od spraw istotnych.
Felietony
Za moich czasów przed ślubem kościelnym trzeba było wziąć ślub cywilny. Nie było wyboru, więc wziąłem, ale dużej wagi do tego cywilnego nie przywiązywałem. Ubrałem się jak zwykle, do urzędu pojechałem tramwajem, podpisałem i... czekałem na ślub właściwy. Sam wybrałem nie tylko wybrankę, ale też ważniejszą dla mnie ceremonię.
Felietony
Mam ostatnio okazję z bliska obserwować pracę aktora nad rolą. Przygotowujemy spektakl na podstawie noweli czy - jak chcą niektórzy - reportażu Władysława Reymonta "Pielgrzymka do Jasnej Góry". Zrobiłem adaptację, jestem współreżyserem, można zatem powiedzieć, że śledzę sprawy od środka. Trwają próby, aktor czyta, mówi, myli się, szuka właściwej interpretacji, ustalamy, jak ma się poruszać po scenie