Teksty / Felietony / TRAMWAJ TANFANIEGO

30 września

Mury Łodzi biły jeszcze ciepłem słońca, choć ono samo chowało się za dachami, podświetlając ciemne kontury kamienic, sylwetki ludzi rzucające długie cienie i jasne wstążki tramwajowych torów biegnące w dal. Tłum przelewał się na narożniku Piotrkowskiej i Nawrot. Zaczął się największy popołudniowy ruch, kiedy to robotnicy wychodzili tłumami z setki śródmiejskich fabryk i ruszali przez miasto do domów. Dwaj policjanci stali na rogu, od czasu do czasu półgębkiem gadając z nudów, a czasem spoglądając, wedle regulaminu, na uliczny ruch ludzi i wozów konnych.

Jefrejtor carskiej policji Iwan Piotrowicz Denisenko, od czasu tegorocznego strajkowego czerwca znielubił to miasto, choć wcześniej zdążył poznać je bardzo dobrze. Z początku był zachwycony przeniesieniem na zachodnie kresy Rosji: było tu i dostatniej i ciekawiej, a i traktament mu podniesiono o prawie dwa ruble. Mieszkanie służbowe dostał w kamienicy u Starka, istnej wieży Babel. Nieufnie patrzył na sąsiadów w chałatach, spoglądał spode łba na umorusane, czarnowłose dzieciaki w jarmułkach biegające po podwórzu. Ale szybko przywykł do tej łódzkiej mieszanki. Bądź co bądź w tej samej kamienicy od frontu mieszkali carscy radcy miejscy, a także sędzia łódzkiego sądu, zatem czemu i on miał narzekać? Zaprzyjaźnił się nawet z sąsiadem, wiekowym staruszkiem, Polakiem, któremu pomagał nosić zimą węgiel do pieca, choć bliskie stosunki z miejscową ludnością nie były szczególnie dobrze widziane przez przełożonych. Niemniej Denisenko wniknął, wtopił się w łódzki pejzaż i zaczął zapuszczać korzenie. Potem jednak zaczęły się strajki. Nagle, z dnia na dzień zrobiło się niebezpiecznie, zaczęły się zdarzać zuchwałe wystąpienia, napady na sklepy, a później i na pojedynczych policjantów. Potem zaś fala protestów zalała ulice, z czerwonymi sztandarami ludzie wyszli przeciwko fabrykantom i przeciwko legalnej władzy. Co w sumie na jedno wychodziło. Naczalstwo musiało reagować ostro. Konna policja strzelała do tłumu na Piotrkowskiej na jego Iwana Denisenki oczach, ale uważał, że strzelała słusznie. Należało im się, warchołom! Nie można pozwolić na anarchię! Oprócz żądań lepszej płacy wielu z nich chciało przecież oderwać tę prowincję od matki Rosji! Jak Jego Wysokość mógłby do tego dopuścić? Jefrejtor z ulgą przyjął wiadomość o przyjeździe dwóch pułków kozackich z Warszawy, pacyfikacji robotników i wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Czuł, że Łódź zawiodła jego nadzieje. Że nie jest wcale tym przyjaznym, zgodnym miastem, za jakie je wziął z początku, pomimo ostrzeżeń przełożonych.

            Jefrejtor policyjny Denisenko właśnie rozmawiał ze swoim kolegą Szluchinem, ale jednym okiem obserwował tłum na przystanku. Tłum kobiet i mężczyzn w roboczych strojach, mieszających się z surdutami urzędników i chałatami Żydów. Kilkanaście osób czekało na rogu Nawrot na tramwaj. Wyszli po zmianie z pobliskich fabryk albo z warsztatów w podwórzach Piotrkowskiej i zdążali do domów. Gruba uliczna przekupka w zapasce i chustce chodziła między nimi z koszem bajgli, pokrzykując głośno. Wozy towarowe i dorożki jechały Piotrkowską. W dalekiej perspektywie między zwartymi rzędami kamienic ukazał się wreszcie tramwaj z Widzewa, dziesiątka, z czarnym numerem na niebiesko białym polu. Mosiężny dzwonek błysnął na zakręcie zachodzącym słońcem. Pojazd sunął bliżej i bliżej, choć wagon na chwilę schował się w cienie od kamienic na Piotrkowskiej. Tłum przesunął się do ulicy, w tłoku każdy próbował zająć strategiczne miejsce, by łatwiej było wsiadać. Jakiś pijus w rozpiętej koszuli, chwiejący się na nogach, złapał za rękaw wysokiego jegomościa w meloniku i czarnym surducie. Tamten odepchnął go zniecierpliwiony. Dziesiątka dojeżdżała już do przystanku. Motorniczy zadzwonił donośnie, ludzie trochę cofnęli się na trotuar. Elektryczny motor zajęczał niskim tonem przy hamowaniu, wagon wstrząsnął się i zatrzymał. Konduktor stał na stopniu wychylony na zewnątrz, przytrzymując się barierki przy drzwiach.

– Tylko na pierwszą platformę! Tylko na pierwszą platformę! – zawołał głośno w stronę napierających pasażerów. – Tył wagonu dla pana prezesa!

Zatem sam twórca łódzkich tramwajów wracał z Widzewa do domu. Denisenko oglądał to już nie raz. Znał Kunitzera z widzenia, zresztą któż w Łodzi go nie znał! Tego obrotnego, pełnego werwy człowieka, wysokiego brodacza, działacza towarzystw dobroczynnych, twórcę pierwszej w mieście Kasy Chorych dla robotników, zorganizowanej z pieniędzy fabryki. Pomysłodawcę i budowniczego olbrzymiej fabryki na Widzewie, a właściwie, na dobrą sprawę całej dzielnicy, wraz z domami robotniczymi i szpitalem. Wielki człowiek! Tym bardziej Denisenkę dziwiło takie pospolitowanie się wielkiego fabrykanta i wracanie jednym wagonem razem z robotnikami własnego zakładu. Taki bogacz! Mógłby przyjeżdżać konnym orszakiem godnym króla, a woził się na stojąco na platformie tramwaju! Ale wszyscy wiedzieli, że prezes Kunitzer jest fanatykiem zorganizowanej przez siebie sieci tramwajowej, która zmieniła diametralnie przemysłowe miasto i że takie jazdy to dla niego wielka przyjemność.

Tramwaj stanął, ludzie ruszyli do przedniego wejścia. Grupa robotników wysiadała z wagonu, znikali w tłumie na przystanku, mieszali się z wsiadającymi. Nagle jakby coś tam się stało. Grupka pasażerów zafalowała nieco, popchnięta niewidzialną siłą. Jefrejtor Denisenko popatrzył uważniej. Jakiś człowiek, tak, ten żylasty pijus, upadł na ziemię, butelka brzęknęła na bruku i potoczyła się pod koła tramwaju. Policjant ruszył machinalnie w kierunku tłumu, gotów do interwencji. W tym momencie huknęły trzy głośne wystrzały, jak grom z jasnego nieba, gdzieś zza ludzi, z tyłu wagonu. Iwan Denisenko poczuł jak dreszcze przechodzą mu po karku i jak sprężają się wszystkie mięśnie. Znał ten dźwięk. To był browning. Biegł już w tamtą stronę, odpinając kaburę.
– O Jezu! Lekarza! – krzyknął ktoś z wagonu. – Lekarza! Czy jest tu lekarz?!
Wysoki mężczyzna w meloniku, z siwą bródką, ruszył szybko w stronę platformy.
– Jestem lekarzem! Przepuścić! Przepuścić!
Denisenko roztrącił ludzi. Prezes Kunitzer leżał na ziemi w kałuży krwi, czerwona strużka ciekła mu z ust. Tanfani pochylał się nad nim ze zmartwiałą twarzą.
– Gonić mordercę! – krzyknął ktoś. – Tam! Tam ucieka!

Policjant puścił się biegiem w ulicę Nawrot, za sobą słyszał łomot kroków Szluchina. Jechały tu dorożki i wozy, po chodnikach szli ludzie, sporo ludzi, część z nich wysiadła właśnie z dziesiątki. Daleko, gdzieś między nimi majaczyła sylwetka biegnącego człowieka w białej koszuli. Uciekał trotuarem po lewej stronie. Denisenko zebrał wszystkie siły, roztrącając przechodniów pędził prawym chodnikiem. Obejrzał się za siebie, żeby przeciąć skosem ulicę.
– Stać! Stać! – ryknął w biegu i wycelował w powietrze.
Jego nagant łomotnął straszliwym wystrzałem. Konie jadącej dorożki zarżały przerażone, jeden prawie stanął dęba, wierzgnął przednimi kopytami. Dorożkarz aż wstał na koźle, ściągał z całej siły lejce, próbując zapanować nad zwierzętami. Denisenko przemknął przed pojazdem, wytężał wzrok, biegł jak natchniony. Ludzie na chodnikach przed nim zastygli w przestrachu prod murami, jakaś kobieta krzyknęła w przerażeniu. Słyszał za sobą ciężki oddech Szluchina. Sylwetka uciekającego, kilkadziesiąt metrów z przodu, była teraz lepiej widoczna, gdy wszyscy inni zamarli na odgłos wystrzału. Co chwilę jednak niknęła, gdy ten kluczył między przechodniami. Jefrejtor wytężył wzrok. Czyżby zabójca skręcał właśnie w bramę? Znikał z ulicy? Policjant biegł nieprzerwanie, najszybciej jak tylko potrafił, ze spojrzeniem wbitym w miejsce, w które skręcił zbrodniarz. Mieli ze Szluchinem szansę go złapać, nawet jeśli w tej chwili Szluchin został trochę z tyłu. Przeszukają budynek, znajdą kryjówkę!  Jeszcze tylko trzy kamienice, dwie… Nagle zobaczył tego człowieka wypadającego stamtąd w pełnym biegu, kilkadziesiąt metrów przed nimi.
– Stój! Stój, policja! – wrzasnął Denisenko.

Znowu strzelił w górę. Nagant łupnął z gwałtownym szarpnięciem. Tamten nawet się nie obejrzał, pędził przed siebie, z łomotem odległych kroków. Denisenko, nie przerywając pościgu wycelował do przodu, ani bacząc na majaczących przed nim przechodniów. Pociągnął za spust. Strzał huknął, rykoszet brzęknął gdzieś na murach. Nie trafił. Pędził dalej za człowiekiem w białej koszuli. Nagle zobaczył z przerażeniem, że ten przebiega na prawą stronę ulicy i wskakuje do dorożki, która toczyła się wolno przy krawężniku. Chce uciekać fiakrem! Widać było jak zabójca, stojąc w powozie, pochyla się ku woźnicy na koźle. Konie ruszyły ostro smagnięte batem. Rozległy się krzyki ściganego, który chciał jeszcze popędzić zaprzęg. Dorożka oddalała się z hurgotem, zwiększając w kilka sekund dystans od pogoni. Ha! Nie przewidział tylko jednego! Że teraz widać go wyraźnie. Denisenko zdyszany jak parowóz zwolnił na sekundę, stanął w pozycji i wycelował starannie w białą koszulę nad siedziskiem. Rewolwer łomotnął z głuchym strzałem i szarpnął złożonymi rękami policjanta.  Znowu pudło! Bljadź!
– Wskakuj! Wskakuj Iwan! – usłyszał z tyłu wołanie Szluchina.
Obejrzał się. Tamten w biegu wskoczył do drugiego fiakra, większego, dwukonnego powozu nadjeżdżającego Nawrotem, który teraz zaczął bieg w jego kierunku. Denisenko sekundę pędził obok zaprzęgu, chwycił rurę mocującą latarnię hulnął na stopień. Ledwo. Konie szły już w galop.
Dawaj! Dawaj! – ryknął.

Wpakował się do wnętrza. Przerażony, całkowicie przypadkowy pasażer zasłaniał się teczką wtulając w róg kanapy. Dorożką zabujało jak okrętem na morzu. Woźnica ciął batem raz za razem. Dwa kasztanowate pinzgauery weszły w ciężki, krótki cwał. Denisenko oparł się o poręcz dorożki, znowu starannie wymierzył. Widział sto metrów przed sobą pędzący pojazd z białą koszulą uciekiniera. Pociągnął za spust. Huk odbił się echem od murów i policjant zobaczył małą chmurę drzazg z odpryskującej deski na tamtej dorożce. Kolejny raz nie trafił.

Ich konie na dźwięk wystrzału oszalały. Powóz niemal unosił się nad ziemią w obłędnym pędzie, resory zajęczały, gdy koła rąbnęły w krawędź wyboju, a całą budą wstrząsnęło, jakby się miała rozpaść. Kopyta waliły o podłoże w przerażająco szybkim rytmie.
– Skręcają w Mikołajewską! – wrzasnął Szluchin. – Dawaj, dawaj!
Tamten powóz zniknął za rogiem, skręcając w lewo. Przechodnie uskakiwali pod mury, ale nie zdążył tego uczynić chłopak, ciągnący wzdłuż chodnika wózek z węglem. Przez ułamek sekundy zdawało się, że zaraz w niego wjadą. Szluchin, stojący na stopniu z prawej strony, skulił się odruchowo do środka dorożki. Konie ominęły cudem przeszkodę, i wydawało się, że mają szansę zmieścić się obok. Nagle huk rozdarł powietrze, szarpnęło, usłyszeli brzęk i łomot. Wygięty i urwany błotnik dorożki pofrunął w niebo. Denisenko obejrzał się, wózek z węglem był jeszcze w powietrzu, obracał się wokół własnej osi, sypiąc na wszystkie strony czarnymi bryłami, wreszcie spadł ciężko i eksplodował chmurą węglowego pyłu. Chłopak zdołał jakimś cudem odskoczyć. I już skręcali, właściwie zupełnie na ślepo w Mikołajewską, w pogoni za tamtym pojazdem, tratując niemal przechodniów. Konie pochylone weszły w wiraż, dorożką zarzuciło w uślizgu, Denisenko ledwo zdołał przytrzymać się poręczy.

– Stój! Stój! –  krzyknął nagle Szluchin.
Tamta dorożka stała przy krawężniku, kilkadziesiąt metrów przed nimi. Dotarli tam w ledwo sekundę, konie z wielkim oporem wyhamowały, przytrzymywane lejcami. Kanapa była pusta, tylko na koźle siedział woźnica. Trzymał się za głowę, z poranionego policzka kapała krew.
Mein Gott, Mein Gott! – jęczał.
– Gdzie on?! – wrzasnął Szluchin.
Dorożkarz machnął ręką naprzód, w perspektywę Mikołajewskiej.
– Jedź! – krzyknął Denisenko do swojego woźnicy. – Jedź! Galop!
Zrozumiał, że zabójca uznał ucieczkę dorożką za zbyt ostentacyjną, zbyt widoczną, chciał się pieszo wmieszać w tłum. Sęk w tym, że na Mikołajewskiej nie było wcale zbyt wielu ludzi. Z wysokości kozła jefrejtor zobaczył w oddali, już na tle wież kościoła Świętego Krzyża, szybko biegnącą sylwetkę. Podkowy załomotały na bruku przyspieszającym rytmem. Konie ruszyły znów galopem. Zbliżali się.
– Łapać bandytę! – krzyknął i oddał kolejny strzał w powietrze.
Teraz mieli już wyraźną przewagę. W kilkanaście sekund dojechali do kościoła i skrzyżowania z ulicą Przejazd. Dystans malał w oczach. Widzieli już doskonale ciemną czuprynę nad białą koszulą.
– Łapać! Łapać zabójcę! – wrzeszczeli obaj.

Ich głos został niespodziewanie wysłuchany. Nagle, tuż zza żółtawego muru kościoła wypadł policjant w czarnym mundurze. Prosto na uciekającego, rozłożywszy szeroko ramiona. Tamten próbował go obiec, uchylił się, zrobił unik. Nie dał rady. Policjant złapał go za rękaw. Denisenko wyskoczył w biegu z hamującej dorożki, podbiegł susami kilka kroków. W sam raz, żeby schwytać od tyłu za ramiona tego człowieka.
– Chyba ma broń! – krzyknął.
Złapał uciekiniera w ścisły uchwyt. Czuł nieustający, przyspieszony i świszczący oddech tamtego. Bandyta szarpnął się jeszcze bezsilnie. Nie puścił. Jefrejtor zajrzał mu w twarz. Był młody, ciemnooki o jasnej karnacji. Patrzył wrogo.

Przybyły policjant obmacał szybko kieszenie złoczyńcy. Wyszarpnął. W ręku trzymał czarno opalizującego, siedmiostrzałowego browninga. Denisenko patrzył uważnie jak wysunął ze szczęknięciem magazynek z rękojeści. Brakowało tam trzech kul.

 

„Tramwaj Tanfaniego” Marcina Andrzejewskiego będzie miał premierę 18 listopada 2021 roku.

Ilustracja – Marcin Andrzejewski


16.01.2025 | Piotr Grobliński

Felietony

DYREKTOR

Szczerze mówiąc, nie wyglądał. Nie wyglądał nawet na emerytowanego dyrektora. Nie wyglądał też na bezdomnego. Coś pomiędzy – wyglądał, jakby z kiedyś porządnie ubranego, pewnego siebie mężczyzny ktoś spuścił powietrze. Wyglądał trochę jak bałwan w trzecim dniu odwilży. Ale miał w oczach jakąś radość, rozmarzenie.

CZYTAJ DALEJ +

09.01.2025 | Piotr Grobliński

Felietony

PIERWSZA ROCZNICA ŚMIERCI

Równo rok temu odeszła od nas wyjątkowa osoba - pani Barbara Grzelak, człowiek wielkiego serca, przyjaciółka artystów, twórczyni fundacji SNG Kultura i Sport. Z tej okazji przypominam swój tekst, który ukazał się w czerwcowym numerze "Kalejdoskopu".

CZYTAJ DALEJ +