Powiedzmy, że miałbym szansę pobić rekord. Jaki rekord? Na przykład jakiś literacki – może miałbym szansę napisać ponad 40 dobrych felietonów w jednym roku. Wiem, że to względne, że nie każdemu się podoba, że… ale załóżmy. I załóżmy też, że odezwałaby się do mnie z apelem fancluby znanych felietonistów, żebym tego nie robił. No przecież wiem, że felietoniści nie mają swoich fanclubów, nie mają kibiców z transparentami ani koszulek ze swoim nazwiskiem w sklepikach z pamiątkami (nie narzekam, nie tęsknię). Ale załóżmy, że mają i że apelują. Do mnie. Że zagrożony trzydziestoletni rekord Jerzego Pilcha wymaga szacunku, że stuletni rekord Słonimskiego powinien być pamiętany na zawsze, że jeszcze starszy rekord Prusa… Czy miałbym zrezygnować? Odpuścić? Specjalnie napisać coś słabego, zrezygnować z cisnących się pod pióro (jak na złość) efektownych porównań, błyskotliwych paradoksów, gier słownych finezyjnych jak dryblingi Ronaldinho?
No właśnie… piłka nożna, sport. Tam z odpuszczaniem jakoś sobie radzą. Na przykład Niemcy w półfinale pamiętnych mistrzostw świata 2014 po trzydziestu minutach prowadzili z Brazylią 5:0. Gdyby utrzymali takie tempo, skończyłoby się na wyniku 15:0 i Brazylia musiałaby honorowo oddać zdobyte wcześniej puchary i przenieść się do eliminacyjnej strefy Oceanii, by grać o kolejny awans z – dajmy na to – Vanuatu. Ale Niemcy wyraźnie odpuścili, być może w nadziei, że gdy oni będą mieli słabszy dzień, ktoś inny ich oszczędzi. Zwolnili trochę grę, wpuścili rezerwowych, dla przyzwoitości strzelili jeszcze (tylko) dwie bramki i skończyło się wynikiem 7:1. Od razu przypomina mi się wiersz Dariusza Suski „Kopara im opadła, kiedy uderzyłem”, którego bohater wspomina szkolny mecz chłopaków z miasta ze słabszą, wiejską drużyną (adidasy-nówki i myśl taktyczna trenera kontra byle-tenisówki i prosta kopanina). Tamci przegrali 5:0, jak Haiti leżeli na trawie. Czy można było ich oszczędzić? Nie trafić, przestrzelić mimo pokrzykiwań trenera i lasek z ósmej klasy na trybunach – po latach zastanawiamy się wraz z bohaterem. Można było i nie można…
Zresztą, z tym oszczędzaniem (jak z oszczędzaniem pieniędzy) – trudna sprawa. Czy młoda tenisistka powinna oddać starej mistrzyni choć jednego gema, czy też ma ją rozłożyć 6:0, 6:0, zanim lekko spóźnieni kibice zasiądą na trybunach (przed telewizorami)? I jak miałaby to zrobić? Popełnić osiem błędów serwisowych? Celowo potykać się przy dobieganiu do siatki? Minimalnie przestrzelić decydującą piłkę? Ale czy takie oddanie gema nie byłoby bardziej upokarzające dla rywalki? Trzeba by to zrobić tak, że niby nic, niezauważalnie, żeby nie wiedziała lewica, co czyni prawica przy oburęcznym bekhendzie. Trudne. A co, gdyby po takim sprytnie oddanym gemie nastąpił przełom i odwrócenie losów spotkania? Komu by wtedy opadła kopara?
No to jeszcze jedna historia z czasów, gdy byłem szalonym ojcem, jeżdżącym na zawody swoich dzieci i pokrzykującym przy linii (zmora trenerów). Czas dzieliłem między pracę, piłkarskie mecze syna i lekkoatletyczne zawody córki. Córka świetnie biegała, podobnie jak jej koleżanki ze sportowych klas. Na szkolnych zawodach ich szkoła deklasowała inne sztafety. Do tego stopnia, że na ostatniej zmianie jakichś przełajowych zawodów córka mogła zdublować rywalkę. Mimo dopingu nie zdublowała, a po biegu zapytała: Ale po co miałam to zrobić? Żeby im było przykro? Mądre dziecko…
Choć z drugiej strony nie były to mistrzostwa w empatii, tylko zawody sportowe. Zawodnik, który zacznie myśleć, komu będzie przykro po zawodach, może mieć trudności z wygrywaniem. Ktoś musi przegrać, by wygrać mógł ktoś. Trzeba być maszyną do zdobywania medali, romantyczne mecze – tylko w książkach Bohdana Tomaszewskiego. Pamiętacie jeszcze te książki, pamiętacie tamten świat? Na korcie tylko białe stroje i żadnego rzucania rakietą, w peletonie – oddawanie rowerów przeciwnikom i czekanie na tego, kto się przewrócił, na trybunach co najwyżej wywołujące oburzenie okrzyki „Sędzia kalosz”, na stanowisku komentatorskim humaniści piszący książki, w sportowych tygodnikach felietony poetów (Jerzy Górzański w „Sportowcu”). No nie… na tak sentymentalną nutę nie da się zaśpiewać żadnej stadionowej przyśpiewki. Zmieniamy prowadzącego doping – Kto wygra mecz? Czasami wyobrażam sobie, że tłum odpowiada: Nie wiem, nie wiem, nie wiem.
Są bite i padają, a jednak publiczność to lubi. Nie, nie chodzi o jakieś okrutnie traktowane zwierzęta, o jakieś nielegalne walki czy cyrkowe pseudowidowiska. Chodzi o rekordy. Polski, Europy, świata. I te osobiste, życiowe, których pobicie jest synonimem przekraczania swoich możliwości, szlachetnej walki ze słabościami. Zrobić życiówkę, poprawiać się z roku na rok, rozwijać. Mam nawet pomysł na nowy rodzaj rekordów, nowe tabele, w których zapisywano by rekordowy wiek bijącego życiówkę. Liczyłoby się nie to, kto miał najlepszy czas na – dajmy na to – 400 metrów, ale kto najpóźniej poprawił swój życiowy rekord. Mnie osobiście kręcą też rekordy w kategoriach wiekowych. Sam szykuję się (o ile dożyję i zdrowie pozwoli) do pobicia rekordu Polski osiemdziesięciolatków w biegu na 400 metrów (płaskie lub przez płotki). Precyzyjny plan treningowy rozpisałem sobie w wieku lat 18, gdy zorientowałem się, że na razie nie mam szans z najlepszymi. Ale wytrwałością można wiele osiągnąć.
To tyle o sporcie. A co z rekordem literackim? 40 dobrych felietonów w roku? Bez szans, nawet nie będę próbował.
Na zdjęciu – próba bicia rekordu Guinessa w układaniu napisu POEZJA z sadzonek drzew, foto: Bogdan Sobieszek
Felietony
Szczerze mówiąc, nie wyglądał. Nie wyglądał nawet na emerytowanego dyrektora. Nie wyglądał też na bezdomnego. Coś pomiędzy – wyglądał, jakby z kiedyś porządnie ubranego, pewnego siebie mężczyzny ktoś spuścił powietrze. Wyglądał trochę jak bałwan w trzecim dniu odwilży. Ale miał w oczach jakąś radość, rozmarzenie.
Felietony
Równo rok temu odeszła od nas wyjątkowa osoba - pani Barbara Grzelak, człowiek wielkiego serca, przyjaciółka artystów, twórczyni fundacji SNG Kultura i Sport. Z tej okazji przypominam swój tekst, który ukazał się w czerwcowym numerze "Kalejdoskopu".