Kiedyś książki były ładniejsze. Dużo rzeczy kiedyś było ładniejszych. Na przykład klamki, grzebienie, filiżanki, meble, balowe suknie. Może to upływ czasu czyni je dla nas atrakcyjnymi, może przez lata nabywają charakteru, zyskują duszę? Być może po kilkuset latach wszystko staje się atrakcyjne. Problem tylko w tym, że nasze współczesne przedmioty tej kilkusetletniej historii nie doczekają. Zaśpiewajmy im sto lat – oby doczekały setnych urodzin. Czy wydawane obecnie książki tyle przeżyją? Czy za sto lat będzie się jeszcze coś wydawać w wersji papierowej?
Iluminowane średniowieczne kodeksy pergaminowe, oprawiane w deski obciągnięte skórą, z metalowymi okuciami na rogach, powstawały długo i musiały niemało kosztować. Spróbujcie sami przepisać całą Biblię. Albo Summę teologiczną Tomasza z Akwinu. Nawet bez ozdobnych inicjałów zajmie wam to lata całe. Na szczęście (albo na nieszczęście – jak chcą niektórzy) Gutenberg wynalazł druk (a ściślej mówiąc druk z ruchomą czcionką) i czas powstania książki znacząco się skrócił. Zwiększyły się też nakłady, chociaż bez przesady – swoją słynną Biblię wydrukował w 200 egzemplarzach, czyli mniej więcej w nakładzie współczesnych publikacji naukowych albo tomików poetyckich mniej znanych autorów (w zasadzie prawie wszyscy są mniej znani od tych 2-3 naprawdę znanych).
Nakłady rosły powoli, do czasu gdy upowszechniła się umiejętność czytania. W XIX wieku książka stała się produktem masowym, stosunkowo łatwo dostępnym. Ale coś za coś – popularne wydania musiały być tanie. Jakość papieru, ilustracji, oprawy spadła. Podobnie jak średnia wartość zawartości (trudu kilku lat przepisywania nie podejmowano dla byle czego, prasa przyjmowała wszystko jak leci). I tu ciekawostka, o której dowiedziałem się z fascynującego artykułu Dominiki Świątkowskiej (link). Otóż do połowy XIX wieku wydawcy nie oprawiali książek. Sprzedawali blok wydrukowanych kart, prowizorycznie zszyty – trochę jak fastryga w krawiectwie, czasami zawinięty w ozdobny papier. Każdy oprawiał sobie książkę sam, a raczej sam zanosił do introligatora i wybierał oprawę, na jaką było go stać: skórę, jedwab, papier. Zamawiał tłoczenia, złocenia i co tam jeszcze albo wybierał wersję skromniejszą. Można to porównać do dzisiejszej sytuacji z oprawą obrazów czy grafik. Nikogo nie dziwi, że grafik albo malarz pozostawia oprawienie swego dzieła nabywcy. Mnie zdziwiło, że tak samo było kiedyś z książkami.
I wtedy zrozumiałem ten widziany wielokrotnie w historycznych wnętrzach albo na filmach widok – biblioteka i książki w jednakowych oprawach. Całe serie w starannie ustawionych rządkach – jakby dawni bibliofile byli kuzynami filatelistów, jakby książki były klaserami do przechowywania słów. Nie była to moda czy manifestacja statusu – to była konieczność. Oprawa w pewnym sensie tworzyła książkę, jednocześnie chroniąc tekst i zapewniając czytającemu doznania estetyczne. Ale w połowie XIX wieku to się zmieniło – wydawcy postawili na tanie, masowe oprawy. Z czasem stawały się one coraz uboższe, aż po broszurowe zszywki lub przyklejoną do grzbietu trochę grubszą od kartek tekturkę. Próbą rekompensaty stały się kolorowe, z czasem coraz bardziej krzykliwe (atrakcyjne?) okładki. Oczywiście taka akcja wywołała reakcję i ruch private press, na przełomie XIX i XX wieku przywracający ręcznie robionym książkom dawne standardy. Inicjatorem tego szlachetnego podejścia był William Morris, prerafaelita wierzący w piękno i tradycyjne rzemiosło.
Dziś takie podejście do książki przeżywa mały renesans. Zamożni prawnicy czy lekarze, absolwenci prestiżowych uczelni albo inwestorzy lokujący kapitał – kupują ekskluzywne wydania małych manufaktur. Być może taka będzie przyszłość książki: dla mniej zamożnych pliki cyfrowe, czytniki i audiobooki, dla kolekcjonerów bibliofilskie rarytasy. Będziemy kupować prawo dostępu i dalej wedle uznania: trzymać w chmurze albo drukować i oprawiać. Będziemy kupować prawo do oprawy.
Felietony
Szczerze mówiąc, nie wyglądał. Nie wyglądał nawet na emerytowanego dyrektora. Nie wyglądał też na bezdomnego. Coś pomiędzy – wyglądał, jakby z kiedyś porządnie ubranego, pewnego siebie mężczyzny ktoś spuścił powietrze. Wyglądał trochę jak bałwan w trzecim dniu odwilży. Ale miał w oczach jakąś radość, rozmarzenie.
Felietony
Równo rok temu odeszła od nas wyjątkowa osoba - pani Barbara Grzelak, człowiek wielkiego serca, przyjaciółka artystów, twórczyni fundacji SNG Kultura i Sport. Z tej okazji przypominam swój tekst, który ukazał się w czerwcowym numerze "Kalejdoskopu".