Zobaczył je w pewne słoneczne popołudnie, siedząc w ogrodzie pod rozłożystym świerkiem. Patrzył na krzak róży, potem zamknął oczy, przez moment śledził pod powiekami świetliste powidoki, a potem… Właściwie to „zobaczył” nie jest precyzyjnym określeniem – ani nie zobaczył, ani nie usłyszał. Po prostu liczby pojawiły się w jego umyśle. To jak z czytaniem książki i wyobrażaniem sobie świata przedstawionego. Na studiach nie rozumiał teorii Ingardena o warstwie uschematyzowanych wyglądów, która pojawiać się miała przy odczytaniu dzieła. Być może u niektórych powieść się konkretyzowała w serię obrazów, on czytał zdanie o bohaterze idącym ulicą i wcale nie wyobrażał sobie kamienic, chodnika i sklepowych wystaw – po prostu przyjmował do wiadomości, że ktoś idzie ulicą. To się działo na poziomie znaczeń, jakby z wyłączonym podglądem i dźwiękiem. Podobnie teraz te liczby – po prostu wiedział, o jakie liczby chodziło.
Nie wiedział natomiast, do czego się odnoszą. Jako człowiek wychowany przy zawsze włączonym radiu zgadywał, że może to być podprogowo przekazywany komunikat o stanie wód głównych rzek Polski. Ile przybyło na Bugu we Włodawie? Ile ubyło w Miedoni? Potem pomyślał, że może to jednak telepatycznie przekazywany numer telefonu. Zadzwonić czy nie zadzwonić? Zadzwonił, ale nie było takiego numeru, choć przecież oczyma duszy swojej widział wyraźnie ciąg cyfr. Może to współrzędne miejsca ukrycia Bursztynowej Komnaty? Namiary na złoty pociąg? Aż w końcu przypadkiem w centrum handlowym zobaczył wyniki losowania lotto z ostatniej soboty i rozpoznał swoje liczby. Znał je od kilku dni.
W kolejnym tygodniu znów usiadł pod świerkiem i liczby przyszły jak na zawołanie. Wypełnił kupon i wygrał szóstkę. Dziesięć milionów wprawiło w euforię całą rodzinę (bliższą, bo dalszej nic nie powiedział). Postanowił podzielić wygraną na pięć równych części: 20 procent na cele charytatywne, po 20 procent dla każdego dziecka, 20 procent do dyspozycji żony i 20 procent na swoje przyjemności (książki, płyty, wina, obrazy, podróże). Wszyscy byli zadowoleni. Natura ludzka ma jednak tę właściwość, że do pewnych rzeczy człowiek szybko się przyzwyczaja. Wkrótce w rodzinnych rozmowach przy stole pojawił się temat dalszej gry. Może byś jeszcze raz spróbował – prosiła żona. Z czasem zaczęła nalegać. Początkowo nie chciał, gdyż od czasów studenckiej biedy nauczył się żyć skromnie i wyznawać filozofię ograniczania swoich (i nie tylko swoich) potrzeb. Po co nam więcej? – stare, dobrze znane pytanie nabrało nowych sensów.
Ale w końcu się zgodził i znowu wygrał. Tym razem tylko cztery miliony (nie było akurat kumulacji, choć niby zawsze jest jakaś kumulacja). Od razu przekonał się, że radość także podlega procesom inflacyjnym. Wszyscy się cieszyli, ale jakby trochę mniej. Zmodyfikował podział środków, oddając połowę swojej części żonie, która właśnie urządzała ich nowy dom. Ile to wszystko kosztuje, nie masz pojęcia – mówiła po powrocie z salonu włoskich mebli, zupełnie jak za dawnych lat, gdy przynosiła zakupy z osiedlowego warzywniaka. Niespodziewanie pojawił się też nowy wątek. – Trzeba by coś odłożyć na starość. – Przecież jesteś jeszcze młoda. – Dobrze wiesz, ile mamy lat. – No to odkładajmy. – Ale z czego, z czego?
Nie chciał znowu grać. Uważał, że to, co robi, nie jest do końca uczciwe. – Dostaję pieniądze za zgadnięcie numerów, które znam. To jak oszukiwanie w sporcie. Czuję się jak zawodnik na dopingu. – Przestań tak myśleć. Masz po prostu dar, talent masz. Czy Mozart miał skrupuły wobec mniej zdolnych kompozytorów? – przekonywała żona. – Przecież nasze wygrane biorą się z pieniędzy tych wszystkich ludzi, którzy z nadzieją wypełniają kuponiki. Żal mi ich – odpowiadał, gdyż lubił swoje etyczne dylematy, czerpał z nich poczucie wyższości. – Lubisz te swoje moralne dylematy, dobrze się z tym czujesz. Ale przecież dajemy kupę kasy na te wszystkie fundacje. – Kupę kasy? Dwadzieścia procent, to absolutne minimum, by czuć się moralnie usprawiedliwionym. – Dobra – rzekła po namyśle – zagraj jeszcze raz, a zgodzę się na 50 procent na zabawę w Świętego Mikołaja. – Ale na tym koniec? – Koniec.
Zagrał i wygrał. Trzeci raz w tym samym roku. Takie przypadki nie przechodzą bez echa. Gdy odbierał wygraną, prezes totalizatora zaprosił go do gabinetu. Nie wiem, jak pan to robi, ale jest w tym jakieś oszustwo. Zleciłem kontrolę, wynająłem detektywów, zawiadomiłem policję. Nie ukrywam, że jeśli coś znajdą, wytoczę panu proces. Ta rozmowa wytrąciła go z równowagi, choć właściwie co mogli mu zrobić? Oskarżyć o przymykanie oczu pod świerkiem? O podejrzanie duże szczęście? Nie ma się co zamartwiać, jutro będzie lepiej. Ale jutro było gorzej – zjawili się smutni panowie, którzy nie mieli w zwyczaju pukać. Weszli do mieszkania razem z drzwiami i przedstawili propozycję. Nie wiemy, jak to robisz, ale wchodzimy w ten interes. Połowa dla nas i możesz sobie wygrywać nawet co tydzień. Przypomniał sobie o prezesie i jego ostrzeżeniach. Tym się nie martw, załatwimy to. Graj, wygrywaj i korzystaj z życia. I kup coś żonie, bo jakaś taka przestraszona.
Czasami nowy dzień przynosi rozwiązanie starych problemów (za to obdarza nas nowymi). Tym razem w nowym domu naszych bohaterów zjawili się dwaj mili, wysportowani, nienagannie ubrani panowie. Wyglądali jak 2 razy 007, co równa się 014. Jakby James Bond przyjechał samochodem Jamesa Bonda, tyle że nie z dziewczyną Bonda (Bondową), a z drugim Bondem. Nie wiemy, jak pan to robi, ale od dzisiaj będzie pan pracował dla nas. Powołujemy pana do kontrwywiadu psychotronicznego. Będzie pan odgadywał przyszłe posunięcia obcych mocarstw. A grać w totolotka może pan po pracy. Przypomniał sobie o wizycie mafii i ich groźbach. Może się pan nie martwić, zajmiemy się tym. A teraz napijmy się martini. Ze skórzanego nesesera, który wydawał się zawierać supertajne kody dostępu, wyjęli butelkę, kieliszki i słoik z oliwkami.
No i co teraz? Nie miał pojęcia, co knują obce mocarstwa, nie znał się na wywiadzie ani na psychotronice. Nie wiedział, jak zakończyć współpracę z wywiadem, mafią i totolotkiem. No i co my teraz zrobimy? Po co nam to było? – zapytała żona mądra po szkodzie. W ogrodzie ich starego domu usiedli pod świerkiem, popatrzyli na krzak róży, a potem zamknęli oczy. Zamiast liczb pojawiły się słowa: BĘDZIE DOBRZE.
Felietony
Szczerze mówiąc, nie wyglądał. Nie wyglądał nawet na emerytowanego dyrektora. Nie wyglądał też na bezdomnego. Coś pomiędzy – wyglądał, jakby z kiedyś porządnie ubranego, pewnego siebie mężczyzny ktoś spuścił powietrze. Wyglądał trochę jak bałwan w trzecim dniu odwilży. Ale miał w oczach jakąś radość, rozmarzenie.
Felietony
Równo rok temu odeszła od nas wyjątkowa osoba - pani Barbara Grzelak, człowiek wielkiego serca, przyjaciółka artystów, twórczyni fundacji SNG Kultura i Sport. Z tej okazji przypominam swój tekst, który ukazał się w czerwcowym numerze "Kalejdoskopu".