W mieście oprócz dwustu podstawówek, kilkudziesięciu szkół średnich i siedmiu szkół wyższych była jeszcze szkółka. Szkółka leśna, położona na obrzeżach, między uliczką małych domków a miejskim lasem. Zajmowała się hodowlą sadzonek – do parków, na skwery i do uzupełniania szpalerów wzdłuż ulic. Resztę produkcji (tak się pisało w sprawozdaniach – produkcja) wysyłano do mniejszych miast albo sprzedawano na ogrodniczych kiermaszach. Przed świętami firma wystawiała stoisko z choinkami. Wtedy pan Kazimierz stawał przed bramą w czapce św. Mikołaja i na tydzień stawał się sprzedawcą. Przez resztę roku sadził, przesadzał, podlewał, przycinał i usuwał chwasty. W styczniu zbierał szyszki świerków, by pozyskać nasiona, po rozmarznięciu ziemi pomagał w sadzeniu. I tak przez czterdzieści pięć lat, dopóki nie przeszedł na emeryturę. A i potem robił w zasadzie to samo, tylko bez pieniędzy. Mieszkał z żoną w przedwojennym drewnianym domku służbowym przy wysokim płocie.
Pewnego dnia do drzwi pana Kazimierza zapukała prywatyzacja w osobie dewelopera i oznajmiła, że kupiła teren bankrutującej szkółki na przetargu i że będzie tu teraz osiedle strzeżone. Nazwa Ecopark Villa Residence nie była w tym przypadku zupełnie bez sensu. Przynajmniej na razie – drzewka ze szkółki spokojnie sobie rosły, a domek pana Kazimierza przy odrobinie dobrej woli zasługiwał na miano willi, bardziej ze względu na urokliwe otoczenie i stare detale architektoniczne niż na metraż. Wkrótce miało się to jednak zmienić. Teren został podzielony na kilkanaście działek, pomiędzy którymi wić się miała granitowa uliczka wewnętrzna. Przy wjeździe graniczny szlaban i budka strażnicza jak w więzieniu. Pan Kazimierz dostał stałą przepustkę. – Zrobimy tu panu taką furteczkę i na razie może pan sobie mieszkać. Ale na wiosnę trzeba się będzie przenieść. Coś dla pana znajdziemy – powiedziała prywatyzacja i uścisnęła Kazimierzowi dłoń.
Zimą żona pana Kazimierza poważnie zachorowała. Leżała w łóżku i z niepokojem czekała na przeprowadzkę. – Starych drzew się nie przesadza, starych drzew się nie przesadza – powtarzała w malignie. Kazimierz poszedł do biura dewelopera. Stanął w progu gabinetu, międląc w dłoniach czapkę. – Uprzejmie proszę o wysłuchanie -zaczął. Przez moment jakiś odległy głos podpowiadał mu jeszcze dodatek „jaśnie panie”, ale ostatecznie się powstrzymał. – Żona chora, gdzie nam tam przeprowadzać się. Może moglibyśmy zostać w naszym domu? Przecież długo już nie pożyjemy.
Żona zmarła w marcu. Po pogrzebie pan Kazimierz przeniósł swoje rzeczy do garażu sąsiada po drugiej stronie uliczki. To miał być tymczasowy magazyn, ale ostatecznie blaszak stał się nowym domem emeryta. Sąsiad pozwolił mu mieszkać w zamian za opiekę nad zaniedbanym ogrodem. Kazimierz pielił, sadził, przycinał, a wieczorami chodził na cmentarz i opowiadał żonie o drzewach i krzewach, o sytuacji w przyrodzie – o pąkach, listkach i kwiatach. A potem zakwitły czereśnie i Kazimierz – niczym Japończycy kontemplujący delikatność białych płatków – zrobił sobie przerwę w pracy i przez kilka dni patrzył. Myślał o cudzie przemiany światła i soków ziemi w czyste piękno kwiatów. Myślał to może za dużo powiedziane, on tę przemianę przeczuwał, choć nie potrafił nazwać. Ale znajdował w niej pocieszenie.
Za wysokim płotem kiełkowały fundamenty osiedla.
Felietony
Za moich czasów przed ślubem kościelnym trzeba było wziąć ślub cywilny. Nie było wyboru, więc wziąłem, ale dużej wagi do tego cywilnego nie przywiązywałem. Ubrałem się jak zwykle, do urzędu pojechałem tramwajem, podpisałem i... czekałem na ślub właściwy. Sam wybrałem nie tylko wybrankę, ale też ważniejszą dla mnie ceremonię.
Felietony
Mam ostatnio okazję z bliska obserwować pracę aktora nad rolą. Przygotowujemy spektakl na podstawie noweli czy - jak chcą niektórzy - reportażu Władysława Reymonta "Pielgrzymka do Jasnej Góry". Zrobiłem adaptację, jestem współreżyserem, można zatem powiedzieć, że śledzę sprawy od środka. Trwają próby, aktor czyta, mówi, myli się, szuka właściwej interpretacji, ustalamy, jak ma się poruszać po scenie