W marcowym „Kalejdoskopie” wywiad z Arturem Domosławskim, laureatem Łódzkiej Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima. Autorem słynnej biografii Ryszarda Kapuścińskiego, a także mniej słynnej biografii Zygmunta Baumana. Ostatnio opublikował tom Rewolucja nie ma końca, poświęcony Ameryce Łacińskiej. Jak sam przyznaje, doświadczenie latynoamerykańskie wpływa na mój (czyli jego) sposób pisania również o Polsce. Nigdy nie byłem w Ameryce – być może dlatego się różnimy.
Co zatem o Polsce pisze Domosławski? W wywiadzie jest pytany między innymi o Baumana. Było mnóstwo mitów do rozbrojenia – odpowiada – dotyczących zarówno tego, co Bauman robił, jak i tego, czym była w istocie rewolucja w powojennej Polsce. Przyznaje, że Bauman popełniał błędy, przyznaje, że w tamtym czasie były w Polsce represje, ale w końcu zadaje sam sobie pytanie, czy bycie komunistą w tamtych czasach było uzasadnione. I odpowiada: tak. Można oczywiście dywagować, czy uzasadnione to znaczy słuszne, czy może jedynie zrozumiałe, ale sama teza budzi sprzeciw. Przynajmniej mój. W rozwinięciu laureat mówi: Warto się zastanowić, w jakim miejscu mapy społecznej byłby każdy z nas, gdyby do tamtej rewolucji nie doszło. Czyli chce powiedzieć mniej więcej tyle, że komunizm dał wielu szansę na edukację, karierę i awans. Zapewne… choć może w przypadku niektórych ten awans był jednak zbyt szybki. Tak przy okazji – co oni mają z tymi mapami? Mapa drogowa, mapa społeczna, mind mapping…
Skoro uznany pisarz każe się zastanowić, to się zastanawiam. Kim byłbym, gdyby nie komunizm? To oczywiście gdybanie, obciążone nie tylko wieloma niewiadomymi, ale i błędem perspektywy czasowej. Nie wiemy, jak wyglądałaby ta alternatywna rzeczywistość. Nie można przecież zakładać, że gdyby nie komunizm, to Polska byłaby Polską z dwudziestolecia międzywojennego, że nic by się nie zmieniło. Przecież Portugalia czy Włochy sprzed stu lat to zupełnie inny świat niż Portugalia czy Włochy dzisiejsze. No ale do rzeczy!
Gdyby do tamtej rewolucji nie doszło, być może nie poszedłbym na studia (załóżmy, że zrobiłbym maturę, co mniej więcej na jedno wychodzi), być może nie jeździłbym na kolonie letnie (ale może jeździłbym po Europie), być może nie mieszkałbym przez piętnaście lat w bloku z wielkiej płyty (i nie miał swojego pokoju), ale…
Być może mój dziadek nie straciłby swojego zakładu zduńskiego i nie musiał przez lata spłacać absurdalnego domiaru podatkowego, być może rozwinąłby firmę tak, że rodzinę stać by było na coś więcej niż te dwa pokoje w blokach. Być może kiedyś przejąłbym firmę jako jedyny potomek dziadka i dziś montowałbym kominki albo pompy ciepła. Albo montowaliby moi pracownicy.
Być może ojca nie zabierałaby na przesłuchanie Służba Bezpieczeństwa, choć był tylko działaczem zakładowej komisji „Solidarności”, a ja po latach nie zobaczyłbym swoich młodzieńczych wierszy, przepisanych pieczołowicie przez jakiegoś kolegę (albo koleżankę) ze studiów, w archiwalnych materiałach bezpieki dostępnych w IPN-ie.
Być może nie musiałbym rozważać wielkiego dylematu: czy wolno oszukać, że córka ma alergię, by kupić jej owocowy soczek dla niemowląt, w latach 80. dostępny tylko w specjalnym sklepie dla alergików.
Być może nie musiałbym kupować butów na kartki, co skończyło się chodzeniem zimą w żółtych kozakach z gumy z wkładką z gąbki, bo takie akurat były dostępne. Alternatywą były ładne kozaczki, ale cztery numery za duże.
Być może w całkiem innych kozakach częściej chodziłbym do restauracji, a rzadziej do baru mlecznego, choć leniwe z masłem i cynamonem nadal uwielbiam. Być może do trzydziestki wino Sophia nie byłoby dla mnie synonimem wykwintnego trunku. Być może znałbym więcej odmian wina niż białe i czerwone, więcej rodzajów sera niż biały i żółty. Być może nie stałbym co tydzień cztery godziny w kolejce po chleb z prywatnej piekarni – jedynej na wielkim osiedlu (choć przyznaję, w państwowym spożywczym chleb też był, tyle że zawsze stary).
Być może nie kupowałbym od starszych kolegów adresów do zachodnich firm i nie pisał koślawą angielszczyzną próśb o katalog świec zapłonowych. Być może nie wieszałbym potem tych prospektów na macie nad łóżkiem, fetyszyzując wszystko, co pochodzi stamtąd. Być może na odpustowych stoiskach przed kościołem nie kupowałbym zdjęć Suzi Quatro czy zespołu Smokie, tylko w kiosku kupiłbym sobie normalne pismo muzyczne.
Być może nie dostałbym w prezencie od wujka jednego dolara, który posłużył mi do zakupienia paczki papierosów (dla ojca na gwiazdkę) z ukrytym zamiarem przejęcia pustej paczki do kolekcji – zbierało się nie tylko paczki po fajkach, ale i puszki po piwach. Te ostatnie stały u niektórych na regale w charakterze ozdoby.
Być może na rodzinnych imieninach nie wysłuchiwałbym kłótni partyjnej i bezpartyjnej, żeby nie powiedzieć opozycyjnej części rodziny. Być może mogliby rozmawiać o czymś ciekawszym, być może nie wsączyłby mi się do głowy ten czarno-biały podział, w którym trochę cały czas tkwię. I te ciągłe mury. Jak nie Kaczmarski, to Pink Floyd albo Kult. Po lewej stronie łazienka, po prawej stronie kuchenka. Albo odwrotnie, zależy jak się stanie.
Być może… warto się nad tym zastanowić. Być może trzeba dokonać korekty mapy wyobrażeń.
Felietony
Napisałem kiedyś wiersz, który zyskał pewną popularność. Doczekał się publikacji, tłumaczeń, nagrań w aktorskim wykonaniu, a nawet dwóch etiud filmowych. Zdarzyło mi się nawet słyszeć o nim z ust przypadkowo spotkanych spacerowiczów. Czyli trafił nie tyle pod strzechy, co na osiedlowe skwerki. Teraz powraca za sprawą AI.
Felietony
Dosyć już o tych pączkach. Ile można czytać o cenach słodyczy u Magdy Gessler, o domowych recepturach babci, ile można śledzić osiedlowe rankingi cukierni. Nawet doniesienia o facecie, który po operacji przegrody wciągnął nosem dwadzieścia pączków w minutę, w końcu mogą się przejeść. Dlatego pisząc felieton w czwartek tłusty jak flaki z olejem, skupię się na przymiotnikach.