Teksty / Felietony / CISZA NA MORZU

Cisza na morzu, wicher dmie, za chwilę bałwan odezwie się, a tym bałwanem będzie ten, kto pierwszy odezwie się! Trudno uwierzyć, ale ten wierszyk recytowała nam pani w przedszkolu. Leżeliśmy na baczność podczas drzemki zwanej leżakowaniem i mieliśmy niby spać. Musiało być cicho i stąd marynarski wierszyk, który nie był wcale kołysanką, ale dyscyplinującym zaklęciem w ustach lekko znerwicowanej wychowawczyni. Dziś zapewne zostałby uznany za narzędzie opresji i źródło naszych kłopotów w dorosłym życiu. Czekam, aż jakiś lewicujący artysta zrobi na ten temat spektakl, wykazując przy okazji związki leżakowania z patriarchatem. A tymczasem czytam sobie eseje Łukasza Najdera z tomu „Moja osoba”, a zwłaszcza związany z tematem tekst „Silent disco”. Autor stawia w nim dyskusyjną tezę, że jak było, tak było, ale w PRL-u było ciszej (niż dzisiaj). Że nie było tylu samochodów, że te, które były, nie miały na wyposażeniu wielogłośnikowych systemów audio, że w ogóle brakowało w sklepach wszelkich wytwarzaczy hałasu, z rakietami kosmicznymi włącznie. Oczywiście od razu zastrzega się, że to tylko jego perspektywa i że można to było zapamiętać inaczej.

Takie asekuranckie zastrzeżenie główną tezę tekstu mocno relatywizuje (może było ciszej, a może jednak głośniej – zależy kto i gdzie ucho przykładał), z drugiej jednak strony – jest to jakieś zaproszenie do dyskusji. Było ciszej czy nie było? – odezwij się, bałwanie, jeśli pamiętasz ciszę na morzu i dziejowe wichry. A zatem… nie było ciszej. Tak uważam. Być może pcha mniej do takiego stwierdzenia polemiczny temperament, być może nie mogę uznać, że pod jakimś względem za komuny było lepiej (chociaż mogę, proszę bardzo – za komuny miesięcznik „Poezja” poświęcony poezji można było znaleźć w prawie każdym kiosku, a dziś takiego miesięcznika nie znajdziecie nawet w najlepszych salonikach prasowych), być może stałem się trochę przygłuchy, ale powtarzam: nie było ciszej. Chyba…

Owszem, samochodów było mniej, ale ich dwusuwowe silniki pracowały za dwóch, a nawet za pięciu – jak przodownicy pracy na stalinowskich plakatach. 550% normy to była norma. W dodatku panował zwyczaj niewyłączania ich z obawy, że nie dadzą się potem uruchomić. Stojący na krańcówce autobus był jak huta pracująca w ruchu ciągłym, której pieców nie opłacało się wygaszać. Tramwaje były wtedy chyba napędzane zgrzytaniem, w dodatku było ich dużo więcej. Drzwi najpierw odsuwało się (i zasuwało) samemu, co powodowało spory hałas; potem wprowadzono drzwi automatyczne, które na każdym przystanku otwierały się z dynamiką Bruce’a Lee wchodzącego do zamkniętego pomieszczenia. Pozostając przy tematyce transportowej, wspomnijmy jeszcze lokomotywy ciągnące 40-wagonowe składy towarowe i latające nad plażą w Kołobrzegu radzieckie myśliwce.

A fabryki? Byliście kiedyś na tkalni? Takiej z filmu „Ziemia obiecana”? Po paru latach pracy kłopoty ze słuchem gwarantowane. Do pewnego momentu nikt się tym nie przejmował, od pewnego momentu w fabrykach zaczęto rozdawać zatyczki do uszu i watę. Firma Geers, specjalizująca się w aparatach słuchowych, ma w Łodzi wielu klientów. Prawdę mówiąc ogłuchnąć (a w każdym razie dostać nerwicy) można było od samego mieszkania w pobliżu fabryki. Nie trzeba było w niej pracować.

A dzieci? W tamtych czasach sporo czasu spędzały na podwórkach i zaręczam, że nie wpatrywały się wtedy w ekrany smartfonów. Szczerze mówiąc darliśmy gęby przy lada okazji (mimo starań naszych przedszkolanek i wiecznego uciszania w szkole – a może dlatego). Czy dziś ktoś słyszy o wybitych piłką szybach (stały motyw nie tylko literatury młodzieżowej, ale i życia), o dziadkach z parteru, którym przeszkadzało obijanie ściany bloku pod ich oknami?

A radio, którego nikt przecież nie słuchał na słuchawkach? Hejnał z Krakowa rozbrzmiewał na całym osiedlu, jakby człowiek mieszkał przy Rynku Głównym. Na transmisje z Wyścigu Pokoju nie trzeba było wracać do domu – wszystko słyszało się na podwórku dzięki otwartym wszędzie oknom. A gdy coś z domu było jednak potrzebne, krzyczało się: MAMAAA, MAMAAA… Albo – w innej sprawie: MO-NI-KAAA, WYJDZIESZ? I nie chodziło wcale o oświadczyny (te odbyłyby się raz i byłby spokój), chodziło o codzienną praktykę informacyjną (Moniko, masz nową wiadomość głosową z podwórka). A magnetofony szpulowe Grundig, z których osiedlowi melomani puszczali hity Deep Purple czy AC/DC? Że słabe miały głośniki? Tym gorzej, metr od źródła dźwięku słychać było już tylko dudnienie basu, co zresztą nikomu nie przeszkadzało.

Właściwie najwięcej nowego hałasu w przestrzeni publicznej związane jest z udogodnieniami i bezpieczeństwem. Do szału doprowadza mnie pikający na okrągło sygnalizator – udogodnienie dla niewidomych (wiem, czasami przydatne). Każda ciężarówka jadąca do tyłu piszczy jakby działo jej się coś złego (to ma nas ochronić przed rozjechaniem), więc remont czy budowa to jedno wielkie piszczenie. W autobusach ciągle ktoś gada, jaki będzie przystanek, w pociągu przypominają wysiadającym o zabraniu bagażu, w sklepie puszczają muzykę i komunikaty reklamowe. Może faktycznie kiedyś było ciszej? A może to z wiekiem spada nam próg tolerancji na hałas i wszystko zaczyna nas denerwować? I tylko morze uspokaja, szumi zawsze tak samo…

 

Foto: Paweł Kwiatkowski


Autor
Piotr Grobliński, poeta, dziennikarz, publicysta kulturalny. Urodzony w 1966 roku w Łodzi. Jako poeta i recenzent debiutował w 1986 roku w „Odgłosach”. Opublikował sześć tomików poetyckich: Błękitne lustro aksjologii (1990), Filozoficzne aspekty tramwaju (1995), Zgodnie z regułą splotów (1997), Festiwale otwartych balkonów (2005), Inne sprawy dla reportera (2012), Karma dla psów (2018), a także zbiorów felietonów Depilacja okolic serca (2014) i Wanna na wydaniu (2020). Pracuje w Łódzkim Domu Kultury jako redaktor specjalizującego się w poezji wydawnictwa Kwadratura. Ponadto redaguje portal SNG Kultura. Publikuje felietony, reportaże i recenzje książek oraz spektakli teatralnych, m.in. w „Kalejdoskopie”, prowadzi spotkania z ludźmi kultury. Pomysłodawca i członek kapituły nagrody Armatka Kultury.

16.01.2025 | Piotr Grobliński

Felietony

DYREKTOR

Szczerze mówiąc, nie wyglądał. Nie wyglądał nawet na emerytowanego dyrektora. Nie wyglądał też na bezdomnego. Coś pomiędzy – wyglądał, jakby z kiedyś porządnie ubranego, pewnego siebie mężczyzny ktoś spuścił powietrze. Wyglądał trochę jak bałwan w trzecim dniu odwilży. Ale miał w oczach jakąś radość, rozmarzenie.

CZYTAJ DALEJ +

09.01.2025 | Piotr Grobliński

Felietony

PIERWSZA ROCZNICA ŚMIERCI

Równo rok temu odeszła od nas wyjątkowa osoba - pani Barbara Grzelak, człowiek wielkiego serca, przyjaciółka artystów, twórczyni fundacji SNG Kultura i Sport. Z tej okazji przypominam swój tekst, który ukazał się w czerwcowym numerze "Kalejdoskopu".

CZYTAJ DALEJ +